Fiolet Magdy Kozak mimo wszystko mnie zaskoczył. Nie jestem w stanie określić dlaczego lekturę zaczynałem z dozą rezerwy - potwierdzonej z resztą pewnymi przewidywalnościami - nawet nie czytając słowa o autorce z treści książki można było łatwo wywnioskować, jakie są jej zainteresowania, hobby i zawód. To się wydawało wręcz aż zbyt naiwne. Do tego jeszcze miejsce akcji - światowy kryzys, a czytelnik śledzi poczynania, nie tyle Polaków, co Warszawiaków, a i w samej stolicy, pod obstrzałem jest centrum. Chciałoby się powiedzieć - typowe Hollywood... A jednak.
Pierwsze pozytywne zaskoczenie zanotowałem już na samym początku - podczas gdy wielu autorów, nawet tych piszących o naszych rodzimych realiach, kiedy odnosi się do piosenek lub wierszy, robi to z reguły z ukłonem do poety zachodniego. Z wyjątkiem dla kilku tylko utworów, Magda Kozak stosuje piosenki i wiersze polskie. Nie jest to może nic wielkiego, jednak konsekwencja, z jaką się trzyma tej zasady sprawiła, że poczułem coś na wzór lokalnej egzotyki.
Druga sprawa - Autorka dość mocno przylożyła się do "zbudowania" kilku postaci, które następnie łatwo i szybko zabiła - bez zbędnych ceregieli, płaczu i manifestacji. Po prostu tak miało być i tak się stało. Kiedy zdarza się to na początku książki, można przeżyć mały szok - zwłaszcza, jeśli jeszcze próbuje się zlokalizować głównego bohatera.
Podobnych sytuacji jest jeszcze w książce kilka.
Jedno czego nie jestem w stanie jasno i bezproblemowo określić to stopień prawdopodobieństwa - zarówno inwazji opisanej w tej książce, jak i doświadczeń i postępowania wojskowego...
Bez względu na wątpliwości - książka czyta się prawie sama...
ktoś je zebrał i wziął na stronę, zamknął w okładkach i stworzył historię. Odnalazłem ją przypadkiem - szepnęła do mnie i tym razem to ona wzięła mnie na stronę i poprosiła bym o niej opowiedział...
18.06.2010
9.06.2010
Ta mała mnie pogryzła
Na początek rzuciła kilka obelżywych inwektyw. Oczywiście ona sama nie wiedziała, że to są inwektywy, ale użyła mocnych słów i epitetów.Potem napisała coś o wampirach, mrocznych wizjach, dzieciach emo, dała w twarz swojemu chłopakowi i postanowiła wyjść przez okno.
No i ta różowa okładka...
Ale czego się spodziewać po książce Christophera Moore'a. Przecież właśnie z tego powodu po tę książkę sięgnąłem - żeby raz jeszcze posmakować szokującego, troszkę ponadkulturowego, miejscami czarnego, a czasem tylko brudnoszarego humoru.
I dokładnie to dostałem.
Do tego, pomiędzy skecze i żarty Moore znowu zmieścił trochę prawd - nie tyle ponadczasowych, co wypowiadanych, przez każdego z nas w smutne i szare, deszczowe dni, kiedy na przystanu ochlapał nas autobus z napisem "Zjazd do Zajezdni"
Przestraszył mnie wprawdzie osąd współczesnej młodzieży - nie dający zbyt wielu nadziei na kolorową przyszłość. Ruch samobójczych Emo-gotów wydaje się zmierzać ku autozagładzie... - "parafrazuję"
A książka? A książkę szczerze polecam.
No i ta różowa okładka...
Ale czego się spodziewać po książce Christophera Moore'a. Przecież właśnie z tego powodu po tę książkę sięgnąłem - żeby raz jeszcze posmakować szokującego, troszkę ponadkulturowego, miejscami czarnego, a czasem tylko brudnoszarego humoru.
I dokładnie to dostałem.
Do tego, pomiędzy skecze i żarty Moore znowu zmieścił trochę prawd - nie tyle ponadczasowych, co wypowiadanych, przez każdego z nas w smutne i szare, deszczowe dni, kiedy na przystanu ochlapał nas autobus z napisem "Zjazd do Zajezdni"
Przestraszył mnie wprawdzie osąd współczesnej młodzieży - nie dający zbyt wielu nadziei na kolorową przyszłość. Ruch samobójczych Emo-gotów wydaje się zmierzać ku autozagładzie... - "parafrazuję"
A książka? A książkę szczerze polecam.
4.06.2010
Kiedy słowo wzięło mnie na stronę
Zaczęło się od tego, że stanąlem przed regałem, a one stały na górnej półce. Poszedłem więc do kuchni i przyniosłem taboret. Miałem niecałe sześć lat, więc musiałem na niego wejść z wersalki. Opłaciło się, bo sięgnąłem po te najciekawsze. Zdjąłem je z półki i położyłem na dywanie. Zacząłem czytać.
Czytałem bardzo powoli - byłem dość zdolnym dzieciakiem - potrafiłem czytać - ale nie byłem geniuszem.
Kiedy do domu wrócili rodzice i zobaczyli mnie pogrążonego w lekturze spojrzeli po sobie w ten dziwny rodzicielski sposób i wyszli do kuchni. Dopiero kilka lat później dowiedziałem się, że sześciolatek nie powinien wybierać na lektury książek Starowicza.
Od tego czasu czytałem dużo i często - a książki... cóż... książki nie potrzebowały obrazków, by pobudzić moją wyobraźnię.
Czytałem bardzo powoli - byłem dość zdolnym dzieciakiem - potrafiłem czytać - ale nie byłem geniuszem.
Kiedy do domu wrócili rodzice i zobaczyli mnie pogrążonego w lekturze spojrzeli po sobie w ten dziwny rodzicielski sposób i wyszli do kuchni. Dopiero kilka lat później dowiedziałem się, że sześciolatek nie powinien wybierać na lektury książek Starowicza.
Od tego czasu czytałem dużo i często - a książki... cóż... książki nie potrzebowały obrazków, by pobudzić moją wyobraźnię.
Subskrybuj:
Posty (Atom)